Sierżant Władysław Turzyński, ur. 1898 r., funkcjonariusz Policji Państwowej, żonaty.
W sierpniu 1940 r. zostałem razem z przeszło dwoma tysiącami oficerów wywieziony z obozu internowanych na Łotwie w Ulbroce, po zajęciu tych terenów przez Rosjan, do obozu w Kozielsku, gdzie przebywałem do 29 czerwca 1941 r. Przejazd koleją do Kozielska [był], zdawało się, nie do wytrzymania. Do małych wagonów towarowych załadowano po 40 chłopa, tak że nie było miejsca na siedzenie, nie mówiąc już o leżeniu i spaniu, a to [ostatnie] właśnie odbywało się tylko na siedząco.
Do wagonu dano beczkę ze śledziami, po jednym bochenku chleba, pełne wiadro (15 l) wody, co miało wystarczyć na całą podróż – cztery dni. Chleba na podróż wystarczyło, ponieważ była możność zabrania ze sobą ze sklepu obozowego łotewskiego pewnego zapasu żywności. Pragnienie gasiło się moczeniem ust z powodu małej ilości wody, gdyż wszelkie prośby o dostarczenie jej pozostały bez rezultatu; odpowiedź brzmiała: Nie podochniesz, albo: „Otrzymacie na najbliższej stacji” – co nigdy nie zostało spełnione.
W samym Kozielsku warunki mieszkaniowe [były] fatalne. Był to dawny rosyjski klasztor otoczony murem grubości dwóch metrów, jedna duża cerkiew i kilka kaplic. W cerkwi głównej zrobiony [był] wielki barak z trzypiętrowymi łóżkami, tak że mieściło się tam 7[00]–800 osób. Komendantami takich bloków byli wybrani przez NKWD ludzie, nasi koledzy, którzy już w czasie pierwszego spisywania danych personalnych odpowiednio wyróżnili się. Jak dało się słyszeć, to m.in. takim był st. przodownik policji z Wilna, Bodnarowski (imienia nie pamiętam), który twierdził, że pod Rosjanami do policji wstąpił dlatego, że nie miał innego wyjścia, do Polski nie wróci itp. Drugim takim był Aleksander Kisiel, który twierdził, że w ciągu dziesięcioletniej służby nie jadł słoniny, a chleb, który jadł, nie był polski, był natomiast wileński, i dużo innych, których nazwisk nie pamięta się, a którzy całkowicie oddali się pod rozkazy NKWD, donosząc o wszelkich spostrzeżeniach w stosunku do kolegów, działając bardzo sprytnie.
W innych kaplicach tak samo – łóżka trzypiętrowe, przepełnione, wilgoć i zaduch, a wszelkie interwencje pozostały bez rezultatu. Ogółem mieszkało w tym obozie przeszło 15 tys. ludzi internowanych – oficerowie, żandarmeria i policja.
Zdawałoby się, że [skoro] znajdowali się tam ludzie inteligentni, winny być też i idealne stosunki wzajemne, ale niestety działo się na odwrót, bo musiano się liczyć z wypowiedzeniem każdego słowa, gdyż była sieć konfidentów doskonale zorganizowana przez organa NKWD. Konfidentami byli właśnie koledzy i współtowarzysze niedoli. Skutki gadulstwa były takie, że powiesił się w obozie kpt. Wasilewski, dwóch poruczników i jeden starszy posterunkowy policji. Badania przez NKWD odbywały się na różne sposoby. Bicie, jak dało się słyszeć, było rzadkością, jednak groźby nieotrzymania wiadomości o rodzinie, niespotkania się z rodziną, groźby rozstrzelania, przykładanie do głowy lufy rewolweru, trzymanie dłuższy czas w oddzielnym pokoju zupełnie rozebranego w porze zimowej itp. były na porządku dziennym.
Pomoc lekarska była niezła, śmiertelność stosunkowo mała, do rodzin można było wysyłać jeden list miesięcznie, a otrzymanie odpowiedzi uzależnione było od ustosunkowania się badającego do badanego. W ciągu roku otrzymałem od rodziny, która jeszcze znajduje się w ZSRR, dwa listy.
Po zawarciu porozumienia między rządem polskim i ZSRR zostałem razem z kolegami wysłany na południe (okolice Taszkentu), gdzie pracowałem za 400 g chleba dziennie i w lutym 1942 r. wstąpiłem do 28 Pułku Piechoty w Ługowoje.
Miejsce postoju, 9 marca 1943 r.