1. Dane osobiste:
St. sierżant Mikołaj Zychała, 45 lat, urzędnik stały administracji wojskowej VII grupy uposażenia, zatrudniony był w Komendzie Rejonu Uzupełnień Krzemieniec, żonaty.
2. Data i okoliczności aresztowania:
14 czerwca 1940 r. ok. godz. 3.00 nad ranem zostałem aresztowany w Krzemieńcu, powiat tenże [?], woj. wołyńskie, wraz z całą rodziną: żoną Marią (lat 32) i córką Bogumiłą Ireną (lat 12). Trzymany pod zamknięciem na milicji NKWD w Krzemieńcu z całą rodziną, jak również z rodzinami innych aresztowanych, a mianowicie: rodzina Szmurłów, Kaniów, Turlejów, Szydłowskich, Ohlaszennych (i wiele innych, których nazwisk obecnie nie pamiętam) przez ponad dwa tygodnie. Oprócz rodzin byli aresztowani uczniowie i uczennice liceum w Krzemieńcu, których rodzice zostali wywiezieni na Sybir poprzednio, w lutym 1940 r., a mianowicie: pchor. Urban Piątowski, Jadwiga Brudziejewska, Edward Kochański, Borys Kuderżyński i inni. Po aresztowaniu każdy mężczyzna był badany protokolarnie kilkakrotnie i to tylko nocną porą, również i kobiety, a niejednokrotnie nawet i dzieci powyżej dziesięciu lat. Aresztowań dokonywały organa NKWD i miejscowi Żydkowie. W Krzemieńcu najbardziej czynni byli Żydkowie: niejaki Reiss i Rabinowicz oraz wielu innych, których nazwisk obecnie nie pamiętam. (Moja rodzina i ja byliśmy aresztowani przez Rabinowicza, a rodzina Turlejów przez Reissa). Przy aresztowaniu nie pozwalano zabierać nic z rzeczy, tylko małe węzełki.
Po dwu tygodniach wywieziono nas autobusami, wszystkich ok. 50 osób, z Krzemieńca do Tarnopola, gdzie oczekiwał nas już olbrzymi pociąg pod eskortą NKWD, naładowany po brzegi ludźmi z różnych okolic Wołynia, element przeważnie osadniczy (osadnicy cywilni i wojskowi) rodziny oficerskie oraz funkcjonariuszy Policji Państwowej, personel służby leśnej, urzędnicy, właściciele ziemscy oraz duchowni. W grupie leśników było 50 proc. Ukraińców. Do wagonów ładowano po ponad 40 osób, razem mężczyźni, kobiety i dzieci. O spoczynku mowy być nie mogło, toteż mężczyźni odpoczywali na zmianę, jedna grupa stała, gdy druga siedziała lub leżała, w zależności od miejsca. W kącie każdego wagonu był sporządzony otwór dla załatwiania potrzeb fizjologicznych. Po załadowaniu podchodził do każdego wagonu pułkownik NKWD i zaznaczał, że każda osoba otrzyma na drogę pewną ilość pieniędzy, jak też artykuły spożywcze. Lecz niestety, przez całe dwa tygodnie podróży koleją przez Podwołoczyska, Płoskirów, z powrotem do Szepietówki, na Korosteń, Mozyrz, Homel, Briańsk, Orzeł (w Orle wyładowano rodziny oficerskie i funkcjonariuszy Policji Państwowej i tych wywieziono do Kazachstanu, a resztę zesłańców powieziono dalej), poza Moskwę, do obłasti wołgodarskiej [wołogodzkiej] aż do rzeki Szeksny, otrzymaliśmy tylko siedem razy gorącą strawę, tj. rzadką zupę, natomiast gorącą wodę, kipiatok, dawali prawie na każdej stacji. Co zaś do pieniędzy obiecywanych przez płk. NKWD w Tarnopolu, to ich nikt nigdy nie widział. Wagony były stale zamknięte (były to wagony towarowe). Na rzece Szeksnie załadowano wszystkich do olbrzymich barek i wieziono jeszcze cztery dni przez Biełoziersk, Kowżyn [?], a potem kanałem przez Anniensk [?] do Rubieża [Sreniaja Szyma]. Tu nas wyładowano i autami ciężarowymi przewieziono do lasu, gdzie nas rozlokowano w dwu barakach okropnie zanieczyszczonych i zapluskwionych. Na dziesięciu ludzi dano jedną izdebkę cztery metry szerokości, a sześć długości (bez żadnych sprzętów). Miejscowość nazywała się Średnia Szyma [Sreniaja Szyma]. Resztę wywieziono o 15 km dalej w głąb lasu, na tak zwany 43 uczastok.
3. Nazwa obozu, więzienia lub miejsca przymusowych prac:
Nazwa miejsca przymusowych robót: Średnia Szyma [Sreniaja Szyma]. Po przyjeździe do tej miejscowości, mimo okropnego zmęczenia podróżą nikt przez pierwsze noce spać nie mógł, a to z powodu pluskiew, pcheł, wszy i komarów. Te ostatnie tak były jadowite, że ludzie, a szczególnie dzieci, formalnie puchły na twarzach. Baraków były okropnie zanieczyszczone pluskwami, przepierzenia były nieszczelne, co zaś do drzwi, to zawiasy oraz zamki czysto prymitywne, przeważnie na zwykłe kołki. Jednym słowem w Polsce przy oborach i stajniach były lepsze okucia drzwi niż w Rosji sowieckiej do mieszkań ludzkich.
4. Skład więźniów, jeńców, zesłańców:
Element zesłańców Średniej Szymy [Sreniajej Szymy] składał się przeważnie z gajowych i osadników cywilnych, cztery rodziny urzędnicze (w tym i moja), jeden leśniczy Antoni Guzowski (ppor. rezerwy) z żoną Kazimierą Edwardą Feliksą i córeczką Danusią, jeden nauczyciel (podchorąży) Urban Piątowski, dwóch uczniów: Kochański i Borys Kuderżyński oraz jedna uczennica Jadwiga Brudziejewska. Po spisaniu nas wszystkich przez kierowników tzw. Liespromchozu podzielono nas na brygady pracy, do których wliczono również i kobiety.
5. Opis obozu, więzienia:
Praca w lesie była ciężka, dzieliła się na: 1. zagatowkę, tj. ścinanie z pnia, przecinanie na części, oczyszczanie z gałęzi i ich palenie; 2. trybowkę, tj. ściąganie kloców drzewnych koniem i układanie w sztaple; 3. pogruzka – ładowanie kloców drzewnych ze sztapli na tzw. gruzolienty, które były poruszane za pomocą traktorów (to była praca najcięższa); 4. rozgruzkę – wyładowywanie kloców drzewnych z gruzolient i układanie w sztaple (zimową porą zwożono materiał leśny na olbrzymich saniach traktorami); 5. pracę okresową trwającą najwyżej jakieś pięć do siedmiu dni, tzw. spław, do którego byli zapędzani wszyscy robotnicy, również i kobiety.
6. Życie w obozie, więzieniu:
Płace były tak marne, że rodziny (zwłaszcza liczne, obarczone dziećmi) wyzbywały się potajemnie (gdyż jawna sprzedaż była zabroniona) ostatniego kawałka odzienia (bo tylko takie rzeczy można było zbyć) i radziły sobie jak mogły. Ja, pracując przy pogrózce, zarabiałem przeciętnie 30–35 rubli na dekadę, w czasie kiedy pół litra mleka koziego kosztowało trzy ruble. O mięsie to w ogóle mowy być nie mogło, ryba i ryba tzw. trieska suszona i nic więcej, a suszczyk (małe rybki suszone) gotowane były w wodzie bez oczyszczania. To była najgorsza potrawa, bo było w niej pełno robaków. Wyżywienie w ogóle było marne, tak że w okresie grzybobrania, grzyby, które zbieraliśmy w lesie, okazały się błogosławieństwem bożym, jak również jagody. Najgorsze było to, że po powrocie z pracy, zamiast odpocząć, trzeba było stać w kolejce naprzód po chleb, następnie w stołówce po gorącą strawę. Sprzedawca nie bardzo się spieszył z wydawaniem chleba lub kuponów do stołowoj, on na wszystko miał czas. A ludzie tymczasem stali w ogonku, zamiast odpocząć. Zażaleń nie było dokąd wnosić. Jak letnią, tak i zimową porą, wychodziło się do pracy w lesie bardzo rano, by na 8.00 godzinę być już na miejscu pracy. Opóźnienie ponad dziesięć minut groziło progułem, za który sądzono w narsudach (sąd ludowy). W każdym razie najmniejszy wymiar kary to potrącanie na rzecz gosudarstwa 25 proc. z zarobku przez trzy miesiące lub 50 proc. przez pięć miesięcy itd. W większości wypadków to tzw. zakluczenie na pięć miesięcy do łagrów, na przymusowe roboty pod strażą zbrojną. Te kary stosowano za pierwszy proguł, za drugi stosowano sroższe, tak że dochodziło do trzech lat zakluczenia i więcej. O ile ktoś pracował w lesie, w odległości jakieś 14 km, to musiał wychodzić z mieszkania do pracy o parę godzin wcześniej. Śnieg zimą sięgał prawie pasa, trzeba się było kopać w nim dobre trzy lub cztery godziny po zwałach, kłodach, wykrotach, zanim doszedł do miejsca pracy. Obuwia dobrego nie było, ludzie chodzili w szmatach i łachmanach owijanych na nogi, toteż odmrożeń kończyn było bez liku, a przy tym i kalectwa. Wprawdzie było zarządzenie, by przy ponad 40 stopniach mrozu nie wychodzono do pracy, jednak w posiołku nie było termometru, toteż komendant wypędzał do pracy bez względu na stopień nasilenia mrozu. Bezpieczeństwa pracy prawie że nie było.
7. Stosunek władz NKWD do Polaków:
Po skończonej pracy dziennej, która trwała od godz. 8.00 do 17.00 z godzinną przerwą obiadową (na obiad kawał chleba razowego zmarzniętego na kość, w połowie z zakalcem – który to kawał chleba po rozgrzaniu go przy ognisku stawał się prawie surowym ciastem – i popity wodą ze stopionego śniegu), po ciężkiej drodze powrotnej do mieszkania, zaledwie zdążył się rozebrać ze szmat i łachmanów zabrudzonych, już chodził po mieszkaniach zastępca komendanta posiołka i zwoływał wszystkich na sobranije – mityng. Na tym zebraniu czy chciał, czy nie chciał, musiał człowiek słuchać różnych bzdurstw na temat dobrodziejstw, jakich „sowiecka włast udziela swym obywatelom” wygłaszanych przez tzw. partorga (który był podobny z fizjonomii do zwykłego rzezimieszka). Nie przyjść raz i drugi na zebranie, to się narażało na to, że się jest „szkodnikiem sowieckiego sojuza” i wrogom naroda, zaś po niejakim czasie przychodził do lasu na miejsce pracy takiego podejrzanego komendant posiołka i mówił: Chadi so mnoj, dla tiebia pryszli diengi, posłuczisz. Gdy taki robotnik odchodził z komendantem, wszyscy wiedzieliśmy, że więcej go nie zobaczymy. Na tych zebraniach po największej części była omawiana sprawa religii, którą szkalowano w niemożliwych słowach i wyśmiewano, oraz sprawa robót leśnych – i żeby nie wiedzieć jak dobrze pracować, wszystko jedno, było stale powtarzane: rabotat po bolsze, nada nażymat, podtiagiwatsia itp. Aż czarna rozpacz ogarniała człowieka, zwłaszcza gdy taki prelegent spod czerwonej gwiazdy wypowiadał te słowa: Wy uże zdies ostanieties na wsiegda, nada wam ustraiwatsia, wy bolsze swojej Polszy nie uwiditie, wy zdies prijechali wospitywatsia, wy uże do smierti sowietskije grażdany. Gdyby nie nadzieja, że jednak sytuacja ulegnie zmianie, to samobójstw byłoby bez liku.
Współżycie zesłańców nie było oparte na pełnym zaufaniu rodziny do rodziny ani też osoby do osoby, ponieważ organa NKWD robiły, co tylko mogły, by to zaufanie zniweczyć różnymi intrygami. Różnice były zwłaszcza między rodzinami ukraińskimi a polskimi. Był wypadek, że rodziny czysto polskie przy podawaniu swych danych osobistych podawały przy różnych spisach narodowość ukraińską, a nie polską. Tak uczynił niejaki Adam Lech, który był za to przez komendanta posiołka wyznaczony na stanowisko komendanta baraku i miał obowiązek donosić o wszystkich rozmowach oraz wszelkich spostrzeżeniach komendantowi posiołka, co też czynił prawie że na oczach wszystkich zesłańców, nie krępując się zupełnie. Niejaki Daniel Rosołow, zesłaniec z Polski, świadczył fałszywie w sądzie przeciwko podporucznikowi rezerwy Antoniemu Guzowskiemu, którego aresztowano i osądzono na osiem lat więzienia. Wobec takich wypadków nie było zaufania, toteż każdy żył życiem własnym.
8. Czy i jaka była łączność z krajem i rodzinami?:
Łączność z rodziną pozostałą w kraju była jedynie korespondencyjna. Listy przechodziły obowiązkowo przez ręce komendanta posiołka, który był organem NKWD.
9. Pomoc lekarska, szpitale, śmiertelność:
W czasie podróży na północ Rosji zachorowała mi córka (lat 12) Bogumiła Irena, w warunkach wprost fatalnych – w pociągu nie było ani światła, ani nieraz wody, a jak było trochę wody, to żona musiała ją grzać nad płonącą świecą. Opieki lekarskiej żadnej. Nareszcie po przyjeździe do Biełozierska sprowadzono na barkę lekarza, który orzekł konieczność zostawienia dziecka w miejscowym szpitalu. Żonę, która nie chciała opuścić córki, siłą oderwano i zapędzono z powrotem do barki. Dziecko zmarło w przeciągu czterech dni, a nas, rodziców, zawiadomiono o jego śmierci po 30 dniach. Przy śmierci córki ani ja, ani żona moja nie byliśmy obecni. Rozpacz nasza była straszna, ponieważ było to nasze jedyne dziecko. Zmarło dużo osób, a mianowicie: Korczak (lat ok. 70), dziecko Krzysztofika (półtora roku), Romaszewski (lat 38), Basiński (lat 46) i wielu innych, których nazwisk nie pamiętam dokładnie.
10. Kiedy został zwolniony i w jaki sposób dostał się do armii?:
Zwolniono nas z nadzoru NKWD w cztery tygodnie po ukazaniu się w pismach porozumienia zawartego między rządem RP a ZSRR. Po wydaniu nam tzw. udostowierienij większa część zesłańców grupami wyjechała z Rubieża [Sreniajej Szymy] drogą wodną do Jarosławia, z Jarosławia Wołgą w dół, do Kujbyszewa. Grupa, z którą jechałem, składała się przeważnie z mieszkańców Krzemieńca, a mianowicie: Szmurłów, Turlejów, Ohlaszennych, Kaniów, Kwiatkowskich, Guzowskich, Karaszewskiego, Piątowskiego, Zichlera, Gryzana i Siemaszki. W Kujbyszewie, po zgłoszeniu się na dworcu w polskiej placówce, załadowano nas do wagonu – dołączono więcej osób i wywieziono nas w kierunku na Taszkent, Samarkandę, Bucharę do Farabu. Tu po wyładowaniu nas z pociągu załadowano na barki i rzeką Amu-darią wywieziono na północ do Karakałpackiej ASRR, obłast Nukus, rejon Mujnak, do miejscowości Urga nad samym Morzem Aralskim. W Urdze z początkiem listopada 1941 r. jednych przydzielono do kołchozu rybackiego, drugich do rybozawodu (do tych ostatnich ja należałem). Z początkiem grudnia zaczęto nas wywozić grupami na osłach, wielbłądach, na piechotę, autami ciężarowymi – do Nukusu odległego od naszego miejsca postoju o 248 km, gdzie miano nas ładować z powrotem na te nieszczęsne barki. Zdążyli wywieźć znikomą część, resztę zmuszeni byli zawrócić do Urgi, ponieważ chwyciły mrozy i burze śnieżne. W drodze powrotnej nocną porą szofer spowodował katastrofę, dwóch ludzi na skutek tego postradało [straciło] życie, a kilku [odniosło] obrażenia cielesne wewnętrzne i zewnętrzne.
Wskutek nieudanej ewakuacji w Urdze pozostało ok. 250 osób, zatrudnionych w rybozawodzie i kołchozie „Komintern”.
W lutym powołano mężczyzn przed komisje wojskowe do wojenkomatu, a 5 marca 1942 r., w liczbie ok. 45 osób, ścieżkami, gdzie błoto sięgało do kolan wymaszerowaliśmy pieszo (rzeczy były wiezione na osłach i wielbłądach) do Nukusu (248 km).
Do Nukusu doszliśmy 8 marca na godz. 20.00 [sic!]. Z rana następnego dnia zabarkowano nas, razem ok. 600 ludzi pod dowództwem mjr. Długosza i kpt. Różyckiego (kpt. Maj pozostał w Nukusie) i wyruszyliśmy Amu-darią z powrotem do Farabu, gdzie oczekiwali nas już oficerowie Wojska Polskiego, którzy nam oznajmili, że jedziemy do Iranu. Radość ogarnęła nas wszystkich bezgraniczna.
31 marca dojechaliśmy do Krasnowodzka, gdzie nas zaokrętowano i wywieziono do Pahlevi [Bandar-e Pahlavi] w Iranie. Tam wcielono nasz batalion w skład 8 Dywizji Piechoty, z którą wyjechaliśmy do Palestyny, dokąd przybyliśmy 16 maja 1942 r.